To był piękny pochmurny dzień. Przynajmniej z rana. Na wyspie Ometepe jestem juz od prawie miesiąca i poranki zazwyczaj są pochmurne. To największa wyspa na największym jeziorze w Ameryce Środkowej – Nikaragua. Tak, znajduje się w państwie o tej samej nazwie – Nikaragua. Wyspa ta, to generalnie dwa wulkany wyrastające z tafli jeziora – Concepción i Maderas – oraz płaski teren otaczający oba wulkany – Ometepe to przeżycie dość intensywne. Świadomość jest też dość intensywna, nie z powodu jakiegoś strachu, ponieważ oba wulkany nie są czynne, ale ich stała, majestatyczna obecność tworzy swojego rodzaju wyniosłość sytuacji.
Natura na Ometepe jest przecudowna! Uwielbiam być otoczony przez wszelakie chabazie, krzaczory i drzewa, niektóre tak wielkie, że nie mieszczą się w kadrach (przestałem im robić zdjęcia już dawno), a także palmy o spektakularnych liściach, z których powstają dachy domów oraz wiele wiele innych zieloności. Ptactwo przeróżnych kolorów i wielkości. Od cudownych wibrujących przy kwiatach koliberków, przez zielone skrzekliwe papugi, imponujące błękitne urracas, multum ptaków wodnych oraz szybujące wysoko sępy. Ropuchy są tak wielkie, że nadajemy im imiona gdy przychodzą nocą szukać karaluchów. Małpy wyją wczesnym rankiem i przy zachodzie słońca, cykady dają koncert raczej za dnia, żółwie nie wydają za bardzo dźwięków. Generalnie wyspa ma swój cudowny mikroklimat, niezmiernie bogatą faunę i florę, jezioro zamieszkują także rekiny, a w rzekach wylegują się kajmany. Te dwa ostatnie są przyczyną zamyślenia wśród turystów, którzy zamierzają wykonać swój pierwszy spektakularny skok do wody. Niektórzy się nie decydują, inni mają nietęgie miny, po innych to spływa jak woda po kaczce. Generalnie nie ma czym się przejmować, i tak prędzej czy później dopadnie nas koronawirus.
Wyjście na wulkan zaplanowaliśmy na 7:30. Rano. Edar, nasz przewodnik powiedział, że standardowo wejście na koronę wulkanu Maderas zajmuje ok 4 godzin i tyle samo zejście z niego. Droga od brzegu jeziora z miejscowości Merida na szczyt wulkanu wynosi ok 8km. Moim współkompanem wyprawy okazał się był poznany dzień wcześniej Hauke, sympatyczny podróżnik z Niemiec. Ja chciałem wejść na wulkan i on chciał wejść na wulkan, więc bez większego namysłu stworzyliśmy Dream Team! Nie ma w tym krzty żartu, ponieważ drogę na szczyt pokonaliśmy w zatrważającym tempie 2,5h z czego Edar był bardzo zadowolony. Moje odczucie na górze było takie, że: piździ, nic nie widać przez chmury, wieje jak w Kieleckim na dworcu (kiedyś było takie określenie), serce wyszło mi przez uszy dwukrotnie i raz przez nos, nogi miałem jak z waty a do tego powyżej 700m zaczęło się błoto. Aha, no i oczywiście im wyżej tym bardziej stromo, a jakby tego było mało, ścieżki często urozmaicone są zawalonymi konarami, które trzeba albo przeskoczyć/wdrapać się lub przeczołgać się pod nimi.
Jesteśmy na górze, jest zimno i nic nie widać poza chmurami, które obserwuję leżąc za jakimś krzakiem na wznak. Szare chmury zawijają się tuż za krzakiem pod którym leżę tworząc pętle i z hukiem towarzyszącego wiatru przelatują nam nad głowami. Oczywiście wyolbrzymiam, nie było tragicznie, ale za krzakiem tak nie wiało w łeb, a faktycznie było chłodno zważywszy na fakt, iż jesteśmy spoceni bo właśnie w ciągu 2,5h weszliśmy z poziomu 50m n.p.m. na 1390m. Można się zziajać. Edar mówi, że spoko, możemy poczekać aż się rozjaśni, bo rzeczywiście obserwując oba wulkany codziennie od kilku tygodni zauważyłem, że ich korony wychodzą z ukrycia około południa. Nie wcześniej. Jeśli wychodzą.
Uzupełniwszy płyny i glikogen postanowiliśmy, że lepszym rozwiązaniem będzie zejście do krateru, po podobno jest tam jeziorko, no i skoro weszliśmy aż tutaj, to czemu nie zejść na dół. Totalnie nie wiedziałem czego oczekiwać bo widoczność na szczycie ograniczała się do maksymalnie 20-30m. No ale idziemy. Wchodzimy w jakąś dziurę w krzaczorach. Edar mówi, że ok 40 minut zajmie nam zejście do krateru. Idziemy. Tutaj już jest totalnie mokro, błoto po kolana – oczywiście nie musimy w tym broczyć, bo stąpa się po kłodach/konarach/kamieniach i innych niezapadających się elementach flory i natury nieożywionej. Czasem wpadnie się do łydki w błotko ale jest luz. “Hej przygodo!” mówię sam do siebie, za każdym razem gdy wyciągam stopę z sadzawki. Do tego jest stromo, a stromo + błoto = ślisko. Otaczająca nas Zieleń rekompensuje wszystko! Jest tak zielono i rześko, zdrowo i cudownie, że mogę faktycznie cały pokryć się błotem i też będzie mi dobrze. Idziemy.
W pewnym momencie gdy wyszliśmy z gęstej dżungli i znaleźliśmy się pośród krzaków takich do ponad pasa, Edar mówi, ze tam przez chmury widać zarys jeziora. Patrzymy z kolegą i udajemy, że widzimy. Prawdę powiedziawszy to nic tam nie było widać poza chmurami, ale dosłownie chwilę potem, kolejny poryw wiatru rozgonił chmury i po raz pierwszy zobaczyłem w dole zarys jeziora i dość potężną polanę. Nasza radość była przeogromna i towarzyszyły jej okrzyki, uśmiechy i przysłowiowe “hajfajfy”. Od tej pory było już tylko lepiej, chmury ustępowały, widzieliśmy coraz więcej błękitu nieba, słońce rozgrzewało sytuację, a widnokrąg zaczął być bardziej imponujący. Widnokrąg ostatecznie wyciągnął swój obusieczny miecz i zmiażdżył nasz światopogląd jednym szybkim cięciem. Natura zwyciężyła po raz kolejny, a my jako jej nieodłączna część eksplodowaliśmy radością i ekscytacją.
Później nastąpiło coś niesamowitego. Wyobraź sobie taką sytuację: jesteś nad jeziorem, dookoła Ciebie rozciągają się piękne porośnięte roślinnością góry, które faktycznie są kraterem wulkanu, w którym się znajdujesz, a ten wulkan jest wyspą na innym, ogromnym jeziorze! No wyobraź to sobie. Mnie to jara! Jakby tego było mało, nad głowami mieliśmy spektakl białych obłoków pędzących niczym samoloty wyścigowe (jeśli coś takiego w ogóle istnieje). Wypas. Ogień z przysłowiowej dupy!
Odpoczynek w kraterze był bajeczny, ale jak mówią, wszystko co piękne kiedyś się kończy. Oczywiście, ci co tak mówią, mało wiedzą, bo w drodze powrotnej czekał nas widok z korony krateru! HA! Tam już były zapierające dech w piersiach ciosy! Widoki uderzały w nas niczym kule śniegowe w twarz znienawidzonego kolegi z podstawówki z klasy 3b! Każdy widok, to kolejny zachwyt, uśmiech, porozumiewawcze kiwania głowami, porozumienie bez słów, westchnienia, dzikie okrzyki, soczyste pierdnięcia pełne uroku itp. Te momenty, kiedy pot zasycha na twarzy od słońca i wiatru, błoto w butach przestaje mieć znaczenie, a świadomość, że plecak jest lżejszy od ubywającej wody dodają siły nawet na dobre 3 godziny do mety. Widoki jakie udało mi się uchwycić, i które osobiście uważam za godne zamieszczam w galerii poniżej.
Zejście z Wulkanu Maderas zajęło nam około 2,5h. Podsumowując, była to dość intensywna wyprawa. 8godzin i 15 minut ciężkiego marszu pod górę i z góry. Wulkan dał mi symboliczny wpi***dol. Nie miał do mnie szacunku. Ale dał mi w zamian niesamowite przeżycie, możliwość obcowania z naturą w najczystszej formie. A to mnie ładuje najbardziej! Było ciężko, ale było warto każdej kropli potu, każdego przekleństwa pod nosem. Było warto! Warto obcować z naturą kiedy tylko się da, bo to dzięki niej istniejemy. Jesteśmy jej częścią, nieodłączną częścią. Dokonując codziennych wyborów, gdziekolwiek jesteśmy, możemy przyczyniać się do poprawy sytuacji naszej Planety. Mi bardzo zależy, dlatego zaczynam od siebie. Dokonuję świadomych wyborów. I tego też Tobie życzę.
Poniżej zamieściłem krótkie wideo z naszej małej wyprawy, zachęcam do oglądania, bo jest spoko, tak mi ludzie mówią, no chyba, że kłamią…